Z listu wysłanego do redakcji, nie bezpośrednio do pana redaktora, bo Rzeczpospolita nie daje takiej możliwości, a pan redaktor w internecie jak by nie istniał :/
Szanowny Panie redaktorze,
Pański tekst to mieszanina felietonowej poetyki i żółci, którą najwyraźniej musiał Pan upuścić. Nie zadał Pan sobie natomiast trudu podania, jakich "ekspertów" Pan cytuje oraz nie powołał się na konkretne dane z raportów.
Co to znaczy, że "nie ma pewności, czy jest się po jej [ścieżki rowerowej] właściwej stronie"? Nie ma oznakowania poziomego, nie namalowano rowerków? Który element oznakowania powoduje, że nie wie Pan, czy jest pan na DDR czy nie?
Pisze Pan, że rowerzyści zyskali rozległe prawa. Jak rozumiem wg Pana nieproporcjonalnie większe niż piesi. O które prawa Panu chodzi? Na skrzyżowaniach równorzędnych mam pierwszeństwo dopiero, gdy już znajduję się na przejeździe rowerowym, podobnie jak pieszy ma je dopiero po wejściu na przejście. Na jezdni ruch roweru niewiele się różni od jazdy samochodem, a zagrożenia są o wiele większe. Po chodniku jeździć nie wolno poza bardzo szczególnymi przypadkami, które zachodzą bardzo rzadko. Gdy DDR jest po tej samej stronie drogi, którą jadę, mam obowiązek z niej korzystać. Jeśli drogę współdzielę z pieszymi, to oni mają pierwszeństwo. Na czym więc polegają te rozległe prawa? Proszę je wymienić.
"Jak podkreślają eksperci, poważną bolączką jest nieznajomość zasad ruchu drogowego wśród rowerzystów". Którzy eksperci? Niedoinformowani funkcjonariusze pokroju Alvina Gajadhura?
Stwierdza Pan, że rowerzyści nie znają przepisów rowerowych. Na jakiej podstawie? Znane są Panu jakieś badania na ten temat? Dotychczas udostępnione dane nie pozwalają na wyciągnięcie jednoznacznych wniosków. Sporo rowerzystów jeździ po chodnikach -- nie przeczę. Jednak należy się zastanowić w jakich okolicznościach, w jakich rejonach i dlaczego. Proszę zerknąć na "Warszawski Pomiar Ruchu Rowerowego 2014". Ponad 60% rowerzystów jedzie po chodnikach, jeśli nie ma infrastruktury. Podejrzewam, że ze strachu przed kierowcami samochodów. Tam, gdzie infrastruktura jest, ok. 85% rowerzystów przemieszcza się poprawnie. Do tego proszę zwrócić uwagę, że w 2/3 kolizji/wypadków z udziałem samochodu i roweru winnym jest kierowca samochodu -- proszę sprawdzić w "Warszawskim raporcie rowerowym" z 2014 roku. Sugeruje to, że rowerzysta decydujący się na korzystanie z jezdni w większości przypadków zna przepisy i je stosuje. Jest pewna część kierowców i rowerzystów, którzy nie znają lub ignorują przepisy. Jednak z braku badań na ten temat, ciężko stwierdzić konkretnie, jakie są proporcje. Proszę też wziąć pod uwagę, że rowerzyści mogą mieć prawo jazdy i samochód (jak na przykład ja) i znów nie wiadomo, jak liczna jest to grupa.
"Lista rowerowych wykroczeń jest za to długa". Nie napisał Pan, ile jest tych przypadków łamania przepisów przez rowerzystów. Jak się ma ta liczba do liczby rowerzystów -- w sezonie kilkadziesiąt tysięcy w dni powszednie. Do tego jeszcze trzeba by było się zastanowić, czy złapani rowerzyści rzeczywiście stanowili zagrożenie. Zdarzyło mi się raz być ukaranym mandatem i raz pouczonym za przejazd przez przejście dla pieszych. Problem polega na tym, że nie wyskoczyłem kierowcom nagle na to przejście, nie przepędzałem pieszych -- z lenistwa nie zszedłem z roweru i turlałem się nikomu nie zawadzając równo z pieszymi na przejściu tak szerokim, że obok nas mogłyby przemaszerować jeszcze słonie. Dlaczego? Bo była dziura w infrastrukturze. A Straż Miejska wypisując mandat zaliczyła "sukces", ale aspekt wychowawczy żaden. Nie stanowiłem dla nikogo zagrożenia.
Problem z egzekwowaniem przepisów od rowerzystów jest podobny jak z egzekwowaniem ich od kierowców. Nie liczy się aspekt wychowawczy, ale łatwe pieniądze. Nie mam nic przeciwko, żeby Straż Miejska się wysiliła i łapała rowerzystów-wariatów robiących slalom między pieszymi. Podobnie, jak moim marzeniem jest, by Straż Miejska skupiła się na kierowcach mijających mnie jako rowerzystę na grubość lakieru, czy tych niezatrzymujących się przed zieloną strzałką.
Twierdzi też Pan, że rowerzyści lekceważą swoje bezpieczeństwo, bo tylko 9% z nich jeździ w kaskach. Po pierwsze, z badań ruchu wynika, że ok. 20%. Po drugie, bezpieczeństwo wynikające z jazdy w kasku jest dyskusyjne. Ja sam jeżdżę w kasku, ale powiedzmy sobie szczerze -- przy zderzeniu z samochodem bardzo mi on nie pomoże. Na co dzień chroni moją głowę przez gałęziami, bo akurat taką zadrzewioną trasą się przemieszczam. Gdyby chciał Pan napisać o rzeczywistym zagrożeniu powodowanym przez rowerzystów, mógłby się Pan pofatygować na jakąkolwiek DDR w Warszawie (polecam Puławską i Prymasa Tysiąclecia) -- tam nagminnie spotyka się po zmroku nieoświetlonych rowerzystów. Dyskutujmy rzetelnie, bo i kierowcy, i rowerzyści mają sporo za uszami, ale przydałoby się przytoczyć konkretne liczby, jeśli już chce się poruszyć taki temat.
Co do obowiązkowej karty rowerowej, to trochę na to za późno, bo już mamy w Warszawie kilkadziesiąt tysięcy rowerzystów w sezonie i ciężko będzie ich wszystkich wyłapać, a następnie zmusić do zrobienia kursu. Poza tym, jak dowodzą posiadacze prawa jazdy, zdobycie uprawnień, nie musi wiązać się z przestrzeganiem przepisów. Przydałyby się (dobrowolne) warsztaty organizowane przez miasto. Rozwiązaniem, które by zadziałało, byłoby poświęcenie ruchowi drogowemu więcej czasu w szkołach -- zajęciom teoretycznym i praktycznym. Niestety na efekty trzeba będzie poczekać.
Addendum
Pan Łukasz Zboralski w swoim artukule w Do Rzeczy (36/2016) również upuścił trochę żółci w myśl maksymy "nie znam się, to się wypowiem". Na szczęście jego kalumnie sprostował pan Łukasz Malinowski odpowiadając swoim artykułem.